Gran Derbi i facebookowi kibice

Gran Derbi to jedno z najlepszych piłkarskich widowisk świata. Lubimy popatrzeć na miłą dla oka, szybką piłkę, a gdy starcia mają też element zaciekłej wojny o każdy metr boiska, co mogliśmy oglądać w ostatnich meczach – spotkania Realu z Barcą stają się naprawdę wyśmienitym futbolowym show. Niestety El Clasico zaczyna nam się kojarzyć z zupełnie czym innym – internetowym grillowaniem dwóch zwaśnionych grup „kibicowskich”.

Rozumiemy, że spotkania dwóch największych rywali to coś wyjątkowego, wymykającego się ramom jakichkolwiek logicznych klasyfikacji. To jasne, że nawet bracia zaczynają się kłócić, gdy nad rodzinny stół wjeżdżają derbowe utarczki słowne, to zupełnie naturalne, że kibice nie są w stanie przejść obojętnie obok meczu z odwiecznym wrogiem. Naprawdę nie dziwią nas tony agresji wylewane przy okazji spotkań ŁKS-u z Widzewem, Cracovii z Wisłą, czy Arki z Lechią. Szokiem są jednak dla nas internetowe ustawki związane z… Gran Derbi!

Każdy kolejny mecz Barcelony z Realem utwierdza nas w przekonaniu, że żyjemy w jakimś zapomnianym rezerwacie i jesteśmy ostatnimi jednostkami, które przetrwały pewnego rodzaju apokaliptyczną zagładę. No bo jakże to tak: kibicujemy swoim lokalnym klubom, serdecznie jebie nas każda liga zagraniczna, chyba że grają nasi zgodowicze? To jest wręcz niemożliwe w dzisiejszym świecie, gdzie cyfryzacja i upowszechnienie Internetu zaowocowało hodowlą kolejnych pokoleń „kibiców” najsilniejszych drużyn świata.

Jak w ogóle można mienić się „kibicem” Barcy, czy Realu żyjąc w Polsce? Próba analizy tego nazewnictwa jednocześnie przekreśla możliwość używania tego, jakże ważnego dla nas, słowa. Kibic, który nigdy nie widział stadionu, kibic, który nie zna ani jednej przyśpiewki, kibic, który nie wie nawet ile kosztuje bilet na mecz tej drużyny, nie wie na którym sektorze siadają fanatycy, nie wie nawet czy i jeśli tak to kto organizuje tam doping? W naszej archaicznej wizji świata jest to wręcz nie do pomyślenia, co nie zmienia faktu, że w dzisiejszych czasach staje się coraz popularniejsze. Co więcej, kibic ten, nigdy nie mając okazji zobaczenia na żywo swoich ulubieńców, jest gotowy przelać dlań całe hektolitry internetowej krwi. Okazuje się bowiem, że 3000 kilometrów dzielące nas od Hiszpanii jest zupełnie nieważne w kontekście fanatyzmu. Fanatyzm… Kolejne pojęcie, które ulega rosnącej degradacji przez fanbojów zafascynowanych dynamiką Cristiano Ronaldo i techniką Xaviego. Stopień fanatyzmu, który dla nas oznacza miłość na dobre i na złe, od zawsze i na zawsze, tysiące kilometrów przejechane za klubem, miliony wyprodukowanych decybeli i całe lata spędzone na trybunach, dla internetowych kibiców wyznaczany jest przez wielkość nadęcia przed derbowym meczem. Na fejsbuki i inne twittery wjeżdża więc od razu wypominanie Realowi wsparcia generała Franco, wypominanie Messiemu sterydów, jechanie Mourinho za specyficzne gesty i Pepe za zwierzęcy styl gry. Jedni i drudzy mają rozpracowane stałe listy argumentów, które od razu wykorzystują do napinki. My mamy więcej tytułów, a my więcej kibiców według internetowej sondy The Sun, a my posiadamy większe sukcesy w Lidze Mistrzów, a my w Pucharze Króla etc. Przekomarzanie na argumenty byłoby jeszcze znośne, potem jednak, gdy którejś ze stron pękają żyłki, zaczyna się już regularna wojna. Wy białe szmaty, wy teatralne dziwki z Camp Nou, wy pomioty Kastylii, wy odszczepieńcy z Katalonii – a to wszystko artykułowane przez ludzi nie mających pojęcia kim są Boixos Nois, czy Ultras Sur.

Ich beztroskie zabawy w kibiców za pomocą Facebooka psują czasami prawdziwi fanatycy, ci rodzimi, którzy mieli okazję odwiedzić stadion swojego ukochanego klubu, byli też na wyjeździe, a może nawet zebrali za swoją pasję po mordzie. Ci jednak nie mają racji bytu – zarówno madritiści, jak i viscaelbarcelończycy od razu wypominają, że polskie kluby to nic nie osiągnęły nigdy, że chujowo grają, a stadiony wcale nie takie ładne. Jeśli poziom zirytowania nie przekroczył jeszcze granic, krajowy kibic podejmuje dyskusję i wtedy dopiero zaczyna się jatka. Jak ty, kibicu miernego Lecha, czy żałosnej Sandecji, czy jeszcze innego Śląska możesz się wymądrzać na temat takich potęg jak Barcelona? Co z tego, że nie byłem na wyjeździe, kibicuję Barcelonie już od czasów Luisa Enrique! Ja jestem kibicem sukcesu? Przecież kibicowałem im jak jeszcze nie mieli takich sukcesów, ledwo co mieścili się na podium w swoim kraju i dochodzili do półfinału Ligi Mistrzów. Co gorsza, taki fan jest tak zaślepiony swoją miłością, że nie dostrzega zupełnie śmieszności, jaką wzbudza każdym kolejnym wyznaniem. Niestety to on, a nie Ty, drogi fanatyku zostanie podany jako przykład wzorowego sympatyka futbolu. Ogląda w telewizji, kupi sobie szalik w Internecie – żyć nie umierać!

Cała ta napinka boli tym bardziej, że psuje świetne piłkarskie widowisko. Temat podsumowują świetnie dwa zwroty, dwa hasła symbolizujące dwie niesamowite, godne podziwu i pochwał akcje: Against Modern Football i Support Your Local Football Team. Drodzy „fanatycy” Barcy i Realu – naprawdę świat nie kończy się na Hiszpanii, a zaręczam, że mecz na dowolnym polskim stadionie z rodzimymi kibicami będzie lepszy niż najlepsze nawet telewizyjne widowisko z udziałem białych i bordowo-granatowych.
iparts.pl